Od kiedy zostałam matką i kurą domową, pardon, home managerem, bardzo wiele wydarzyło się w sferze relacji. Zmieniło. Wyjaśniło. Okazało. Tylko czasami trochę boli, ale najwyraźniej po to, żeby było lepiej. Bo macierzyństwo zmienia. To wiedzą wszyscy. Tyle, że nie wszyscy wiedzą, że zmienia kalendarz w sałatkę, i to wcale nie owocową. Więc kiedy pojawiła się Joasia, moi znajomi nagle a niespodziewanie podzielili się na kilka grup.
Okazało się na przykład, że są ludzie, dla których jest nie do pojęcia, że dziecko może zarządzać czasem rodzica. Dziecko dla nich to takie małe stworzonko, które grzecznie i cichusieńko się bawi, kiedy dorośli rozmawiają. Niczego nie chce, nie oczekuje, że mama będzie z nim rozmawiać, a najlepiej śpi. Pasjami uwielbia poznawać nowych wujków i ciocie, od razu pakuje im się na rączki i nie okazuje niechęci. I przede wszystkim - nigdy, przenigdy nie płacze. Ci, co tak uważają, jako pierwsi znikli z grona moich znajomych. Bo nie chciało im się dopasować. Bo nie mogli zrozumieć, co to znaczy, że dziecko czeka na karmienie. Albo zaczęło się właśnie bać obcych. Albo ma naprawdę zły dzień i mogę się spóźnić godzinę na spotkanie. Albo nawet nie przyjść wcale. Na dobrą sprawę jestem zadowolona z tego, że znikli. Mieliśmy widocznie taki, a nie inny kawałek drogi do przejścia razem - i z nadejściem moich dzieci właśnie się skończył.
Okazało się też, że - jak to zwykle bywa - spora grupa moich znajomych była nimi z powodu przebywania w jednej czasoprzestrzeni. Kiedy zakończyłam edukację, rzuciłam pracę i nie jest łatwo wyciągnąć mnie na kawę albo piwo, przestałam ich spotykać. I siłą rzeczy znalazłam się poza ich kręgiem zainteresowań. Okazjonalnie lajkujemy sobie coś na fejsie. A kiedy rodzą im się dzieci, znowu mamy o czym rozmawiać. Lubiliśmy się bardziej lub mniej, ale teraz jesteśmy dorośli, a dzieciaki dają w kość, więc szkoda nam czasu i siły na stare fochy. Czasem się przypadkiem spotykamy tu czy tam, zaglądamy sobie do wózków, narzekamy na zarwane noce, ząbkowanie, bunt dwulatka. I dobrze jest, jak jest.
Jest też trzecia odmiana znajomych. To ci, co pojawiają się na tapecie od przypadku do przypadku.
Bo akurat im się przypomniało, że mam książkę, której potrzebują. Bo trzeba gdzieś kliknąć, coś polubić, podać numer do tego albo tamtego, bo wiadomo, że mam. W epoce przed dziećmi często słyszałam, jak ktoś mówił: Ach, ona to tylko wtedy się pojawia, kiedy czegoś chce. Sama czasem tak mówiłam. A teraz? Teraz rozumiem, że czas biegnie czasami za szybko, niż bym chciała. Że nie ze wszystkimi jestem w stanie się zobaczyć tak często, jak bym chciała. Rozumiem też, że czasami dzieją się rzeczy, przy których jest potrzebna pomoc wielu osób. Nawet tych, z którymi już dawno nie ma się stałego kontaktu. I nie widzę powodu, dla którego nie miałabym pomóc. Nie czuję się wykorzystywana. Traktuję to raczej jak inwestycję: przysługa zawsze kiedyś się zwraca. Chłodna kalkulacja? Ależ skąd. Zwykłe życie.
Są też ludzie, którzy byli mi bliscy - i nagle, bez powodu, znikli gdzieś. Chcę się spotkać - kalendarz mają zajęty na najbliższy miesiąc, kwartał, rok. Piszę do nich - nie odpisują. Zapracowani. Poumawiani. Zmęczeni. Choć fejsbuk zdradza, że jednak chyba mają czas. Tylko nie dla mnie. Kiedy się przypadkiem spotykamy - są jakby zakłopotani i od razu próbują się umówić na później. Kiedyś, kiedyś, kiedy będzie czas. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią: było, ale się skończyło. I nauczyłam się już, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, gdy róże płoną*. Bo tam, gdzie pojawia się pustka, zjawia się też prędzej czy później jej wypełnienie.
I u mnie też tak jest. To tylko kilka osób, ale więcej niż cały tłum. Moi. Niezawodni. To ludzie, których o coś proszę - i dostaję, szybciej niż myślę, więcej niż się spodziewam. To ludzie, którzy znajdują dla mnie czas, chociaż mają go niewiele. Albo tacy, z którymi mogę nie widzieć się rok, a kiedy się spotykamy, po prostu zaczynamy rozmowę w tym momencie, w którym się skończyła. Bez niezręcznej ciszy. Bez wyrzutów, że co tak długo. Po prostu.
I za to - za nich - jestem wdzięczna.
*Cytat. Skąd? Kto zgadnie? Obstawiam, że nie więcej niż dwie osoby**.
**Tak, wiem, jakie. Ściskam.
Fajnie takich mieć :)
OdpowiedzUsuńNo ba! :)
UsuńBo prawdziwych przyjaciół można policzyć na palcach jednej ręki ale mają oni wartość bez miary :)
OdpowiedzUsuńU mnie czasami bywała to ręka ślepego rzeźnika, ale ostatnio jakby lepiej:)
Usuńniestety nie przypomniałam sobie, skąd jest ten cytat, ale od czego jest internet! który mówi mi, ze to z "Brulionu Bebe B.". a tak poza tym to jest chyba ciekawa kompilacja dwóch przysłow: "nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem" i "nie czas żałować róż, gdy płoną lasy". czytuję sobie ostatnio "Frywolitki" i dowiedziałam się, że M.M. jest wielką miłośniczką róż, dlatego pewnie tak ich żałuje :D
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej wiedziałaś, gdzie szukać :P takie kontaminacje to moje ulubione chyba. Stworzyłam nawet kiedyś termin dla tego zjawiska: nonkonformizm frazeologiczny :D
UsuńMam dokładnie takie same doświadczenia i właśnie się cieszę, że stało się tak, że wiem kto jest kim i jak bardzo ważny i jak ja i moja rodzina jesteśmy ważni dla nich. NAturalna kolej rzeczy w sumie :))
OdpowiedzUsuńRacja. I też to lubię wiedzieć:)
UsuńBardzo fajny tekst! Jest dokładnie tak jak piszesz. Chociaż ja niereformowalna jestem i za każdym razem tak samo zawiedziona...
OdpowiedzUsuńJa udaję, że jestem twarda i że zawody to tylko w zmywaniu na czas:)
UsuńTez sciskam.
OdpowiedzUsuńMnie zawsze żal każdej znajomości, ale czas bezlitośnie weryfikuje prawie-wszystko (wszystkich). Pozdrawiam:) (i zapraszam "do mnie")
OdpowiedzUsuń