sobota, 14 kwietnia 2018

Komu tak naprawdę dajesz swój czas?

Ostatnie osiem miesięcy życia poświęciłam na eksperyment. Duży i poważny eksperyment, dodajmy. Zmienił moje podejście do pracy, życia, dzieci i siebie też.

Tak, to ten dawno obiecany tekst. Długo trwało, zanim powstał - trudno mi się o tym pisze. Dlaczego? Bo moje założenia legły w gruzach, i choć to był tylko eksperyment, wciąż mam na jezyku lekki smak porażki.


Ale zacznijmy od założenia.

Założenie było bardzo proste: żyję z pisania i chcę, żeby tak zostało. Tylko, że trójka dzieci, w tym dwójka przedszkolna i jeden noworodek, to naprawdę nie są warunki do pracy w redakcji. Praca dziennikarza jest wymagająca, a wymaga głównie poświęcenia czasu - najcenniejszego zasobu, jaki się posiada. To taka praca, której nie można wykonywać na pół gwizdka: albo się w nią wchodzi po uszy, albo jest się kiepskim. A ja nigdy nie byłam kiepska. Zawsze wchodziłam po uszy. Inaczej nie umiem i już. Jak się taka praca kończy, gdy ma się dzieci, przetestowałam podczas pracy w komitecie organizacyjnym ŚDM. Wywiady robione o 23.00, bo wcześniej rozmówca nie miał czasu, pilne maile w środku nocy, odkopywanie się z tych mniej pilnych do trzeciej nad ranem, dzieci puszczone samopas, bo trzeba coś zrobić teraz i już, choć miało być wolne i obiecało się spacer, czytanie książeczki, budowanie w klocków, wojnę na poduszki. Słowem - obosieczny miecz wyrzutów sumienia: albo zawalasz z pracą, albo z byciem matką. O poziomie porządku w domu może nie będę wspominać.

Skoro praca na cudzym nie wychodzi - jedyne wyjście to iść na swoje.
Wtedy mogę kalendarz zleceń dopasować do kalendarza rodzinnego. Pogodzić jedno z drugim bez szkody dla nikogo. A że nie da się inaczej sprawdzić, czy wyjdzie, niż po prostu spróbować, więc - spróbowałam.

Zaczęłam od uczenia się, oczywiście, jak to ja.
W styczniu 2017 zapisałam się do Mistrzowskiej Szkoły Storytellingu Biznesowego, a we wrześniu - do Akademii Digital Girls prowadzonej przez Kaśkę Żbikowską. Żadna szkoła do tej pory nie dała mi takiego kopa ani tylu nowych umiejętności naraz, jak te dwie. Żadna nie wyzerowała mojego czasu i nie żarła z niego na kredyt tak, jak te dwie.

Cel był konkretny i całkiem realny: założyć własną szkołę pisania. Na moich zasadach. Taką, jakiej jeszcze nikt w Polsce nie zrobił i to nie jest czcza przechwałka, serio. Zanim postawiłam sobie ten cel, sprawdziłam, co potrafię, a efekty były bardzo konkretne i mówiły: tak. Możesz to zrobić. Potrafisz. To jest twój talent, to jest to, co kochasz, więc po prostu zacznij to robić i już. Tutaj, teraz, nie czekając na nic, bo nie ma na co czekać.

Postawiłam więc sobie hipotezę roboczą: jestem w stanie w ciągu roku przygotować się technicznie i merytorycznie do prowadzenia własnej szkoły pisania on-line, z trójką dzieci, w tym najmłodszym egzemplarzem mającym trzy miesiące, i otworzyć szkołę wiosną 2018.

Eksperyment się rozpoczął, w lutym powoli weszłam na nową dróżkę, a w październiku ruszyłam z kopyta, uprzedzając wcześniej ojca dzieciom, że kolejne pięć miesięcy będzie mocno napiętym czasem. Przyjął to ze zrozumieniem.


Zawodowo wszystko szło świetnie.
Dawno się tyle nie nauczyłam: nowe techniki w pisarskim warsztacie, stawianie strony, mailing, landingi, wyzwania, studio nagrań tworzone z tego, co pod ręką, prowadzenie grupy on-line, oswojone nowe narzędzia i nowe technologie, od których zawsze trzymałam się na odległość kija. Pokazywanie się w sieci przyniosło efekty, których się nie spodziewałam - zanim jeszcze otworzyłam stronę, zanim oficjalnie ogłosiłam, że zaczynam, posypały się zlecenia, a wraz z nimi zachwyt nad moją pracą, większość opinii brzmiała "Wow! To jest po prostu świetne" - a nic chyba bardziej nie napędza i nie uskrzydla, niż takie maile zwrotne od klientów...

A poza tym: zarywałam noce, wieczory spędzałam wpatrzona w ekran komputera, wpadając do dzieciaków z całusem na dobranoc i przesuwając czytanie książeczki na czas po warsztatach, po zleceniu, po wywiadzie...W dzień próbowałam robić wszystko na raz, jedną ręką zmywając, drugą tuląc dzidziusia, trzecią trzymając telefon, czwartą... no właśnie. Nieustanne wybieranie: spacer czy odpisanie na maile, godzina zabawy czy zmywanie sterty garów.

To były chyba najtrudniejsze miesiące w moim życiu. Tak intensywne, jakby każdy dzień dział się podwójnie, męczące, zachwycające, dające na przemian nadzieję i sprowadzające do parteru, na nieumytą od tygodnia - a może dwóch? hmm... niech policzę - podłogę.

Na drugą połowę grudnia zaplanowałam sobie NIC.
Czas, żeby zostawić to wszystko, pobyć, porozmawiać, pomyśleć.

Myślenie doprowadziło mnie do frustracji.
Chciałam, bardzo chciałam dwóch rzeczy naraz: być czułą, dobrą i troskliwą mamą, która jest blisko i dostępna, i być świetną, twórczą i wyjątkową przewodniczką w pisaniu, która jest blisko i dostępna... Że o byciu najlepszą żoną, która jest blisko i dostępna, może już nie będę wspominać.

Ten czas, który miałam mieć na odpoczynek i na myślenie, nagle znikł: rozchorowaliśmy się, do przygotowania były święta i chrzciny, a świeżo nawiązana współpraca z redakcją dorzuciła mi do tego dwa dedlajny w czasie, który miał być bez pracy. Trwający już ze dwa tygodnie remont bloku, będący na etapie kucia ścian wiertarką udarową, i to zawsze podczas drzemek P., też nie pomagał.

Na początku stycznia poprosiłam rodziców, żeby przyjechali na parę dni i ogarneli dzieciaki, żebym mogła nadrobić te cholerne zaległości.

Przyjechali w poniedziałek wieczorem.
We wtorek rano, kiedy stałam w łazience przed lustrem, a Piotrek siedział sobie niedaleko mnie na podłodze, spod sufitu zerwała się duża i solidna półka i rozwaliła mi łopatkę.
Pierwszy raz z życiu prawie zemdlałam z bólu.

Półka trafiła rogiem w takie miejsce, że nie mogłam zdjąć bluzki. Zresztą chrzanić bluzkę, nie byłam w stanie lewą ręką pisać na klawiaturze!
Życie z pisania, ha, ha...

Zbierałam się do szpitala, a emocje w mojej głowie grały sobie w klasy.
Przede wszystkim wdzięczność. Że żyję, a nie jadę nieprzytomna karetką z rozwaloną potylicą. Jeszcze bardziej - że żadna z tych rzeczy, które spadły na podłogę, nawet nie drasnęła Piotrka, choć brakowało centymetrów, dokładnie trzech. Że poza ojcem dzieciom są moi rodzice i  wyjazd do szpitala jest taki prosty.
Po wdzięczności - ciężkie zdumienie. Że akurat dziś, akurat teraz, kiedy byłam o krok od zrobienia wreszcie tego nieszczęsnego tekstu (chyba pierwszy raz w życiu spóźnionego), kiedy wszystko było dobrze zaplanowane, pomoc zorganizowana, warunki teoretycznie idealne - spada sobie półka.
Potem to uczucie lekkiej paniki, kiedy wiesz, jak dużo masz zaległości i twój błyskotliwy plan B, żeby wreszcie przestały nad tobą wisieć, został właśnie rozwalony w drzazgi, a żadnego planu C nie ma.
A po tych trzech - nagle zaskakujący spokój: poczucie, że musi być w tym sens i to się stało po coś.

Zostało tylko odkryć, po co, chociaż wtedy już właściwie wiedziałam.

Przez szpital (z rentgenem i konsultacją chirurga) przeszłam w dwie godziny. Ręka miała dochodzić do siebie dwa tygodnie.
- Dwa tygodnie? - jęknęłam - a jak ja będę pisać, panie doktorze?
- Nie będzie pani - odparł z uśmiechem młody i sympatyczny lekarz.
- Ale to moja praca!
- Najwyraźniej czas na przerwę.

Tak, dokładnie to samo powiedziała mi półka, tylko trochę mniej delikatnie.
Zwolnij. Wyrzuć z życia to, co  mniej ważne, i zajmij się tym, co najważniejsze.
Wracałam do domu, nie myśląc już o niczym.

A potem usiadłam i gruntownie przemyślałam sprawę.
Z tego myślenia wyszły mi trzy wnioski.

Po pierwsze - doceniłam w pełni czas, jaki mam. Najcennejszy zasób, nieodnawialny, niepomnażalny. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, ani sekundy więcej. Nie rozciągnie się. Nie przybędzie go. Komu chcę go dać, a komu tak naprawdę go daję?

Co ja z tym czasem robię? Gdzie go inwestuję?
Czy rozmieniam go na drobne, pracując za wacikowe stawki tylko po to, żeby mieć satysfakcję, że piszę, frustrację, że mogę nie zdążyć z terminem, a przy tym marzę o bilokacji, żeby zrobić wszystko, co jest do zrobienia, i nie umrzeć ze zmęczenia?
Ile z tej doby daję tym, którzy są dla mnie najważniejsi? Mojemu mężowi, dzieciom, bliskim?
Ile daję zleceniom, projektom, a przez nie obcym ludziom?
Dla nich jestem zastępowalna, bo nie ja jedna piszę, redaguję i uczę pisania - a dla moich dzieci niezastąpiona, bo to ja i tylko ja jedna jestem ich mamą.

Czy naprawdę chcę, żeby za dwadzieścia lat moje dzieci mówiły: mama dużo pracowała i nie miała dla nas czasu? Czy jest coś, co jest więcej warte, niż danie im poczucia, że są kochane, najważniejsze, że mama ma dla nich przestrzeń, uwagę, czas?

A przecież to nie chodzi o długie lata. Najbardziej i najintensywniej jestem potrzebna przez kilka pierwszych lat, na pewno przez pierwsze trzy, potem coraz mniej, za to inaczej. Czy świat się zawali, jeśli odłożę mój projekt na rok? A jeśli odłożę go na dwa? Czy powinnam się bać, że wypadnę z rynku, że przestanę być konkurencyjna? A może mogę po prostu wrzucić na luz, bo tak, jak dzisiaj, tak samo za rok czy dwa będą na świecie ludzie, którzy będą chcieli, żebym to akurat ja napisała im stronę "o mnie", zrobiła warsztaty albo przeprowadziła przez proces pisania książki?

Ale co wtedy zrobić z tym narastającym ciśnieniem, które wynika z macierzyńskiego zamknięcia a czterech ścianach, z siedzenia w pieluchach, z tych wszystkich syzyfowych domowych prac, które zaczynają się na nowo tuż po tym, gdy się je skończyło? Co zrobić z talentem, wyjącym z rozpaczy i gryzącym w mózg i tyłek?

To właśnie jest po drugie.
Można zawrzeć konsensus.
Policzyć sobie, ile czasu realnie mam. Zobaczyć, co mi się zmieści w kalendarzu. Założyć potrójne bufory czasowe. Ustawić stawki odpowiednio wysoko. Odrzucać zlecenia, które oceniam jako ryzykowne już na samym początku. Nauczyć się odmawiać swojego czasu tym, którzy go nie szanują.

Nie liczyć przy tym na zewnętrzną pomoc. Przyjąć, że jako matka jestem niezastępowalna, i że ani przedszkole, ani babcia, ani nikt i nic innego nie mogą wziąć za mnie choćby jednej zmiany bycia mamą. Założyć, że mam tylko ten czas, który mam bez angażowania cudzych rąk. Nie dlatego, że zadań nie można delegować, bo można i trzeba; dlatego, że takie są realia życia z roczniakiem. Z trójką. Jeśli korzystanie z pomocy da mi parę dodatkowych godzin, to super, ale jeśli będę to traktować jako pewnik, a nie jak bonus, szybko skończę w zaklętym kręgu zarwanych nocy, dni zombie i poczucia winy, że wszystko idzie nie tak.

I specjalnie piszę "konsensus" a nie "kompromis" - bo przy kompromisie strony muszą z czegoś rezygnować, a przy konsensusie teoretycznie nie. I właśnie o to chodzi: żeby znaleźć złoty środek, dawać czas, uwagę i spokojną miłość bliskim, a projektom i zleceniom uwagę minimalnie wystarczającą, bez wpadania w perfekcjonizm i ciągłęgo dorzucania w gratisie czegoś jeszcze - a do tego jeść, pić, spać, odpoczywać i ułożyć to wszystko w odpowiednich proporcjach w ciągu doby, tygodnia, miesiąca.
Tak, to możliwe.

Po trzecie: nie chcę wychować frustratów z traumami.
Mocno brzmi, ha, ha. Wiem.
Ale tak jest.

Od dawna mam tak, że gdy czytam wywiady z kobietami sukcesu, posiadającymi dzieci, często widzę taką nierównowagę między tym, co robią w swoich sprawach i tym, co robią dla dzieci. Widzę, że tymi dziećmi zajmuje się mąż, babcia, niania, odpowiednia instytucja, a matka zbiera medale i okrzyki podziwu i czuje się bohaterką.
Zawsze mnie wtedy bardzo kusi, żeby zapytać o zdanie dzieci. Wiecie, jak w tych wyciskaczach łez, których ostatnio trochę się pojawiło na rynku reklamy i eksperymentu społecznego.
Z kim chciałbyś zjeść kolację, gdybyś mógł wybrać każdego człowieka?
Rodzice rzucają nazwiskami gwiazd filmu, celebrytów, ludzi z pierwszych stron.
Dzieci - mówią, że z mamą i tatą.
Rodzice oglądają to i płaczą.

I ja chyba wiem, co powiedziałyby te wszystkie dzieci, choć wiele kobiet pewnie nie chciałoby ich słuchać.
Wiem, co mówią moje. Niekoniecznie słowami.
Wiem, jak bardzo w momentach mojego przeciążenia zmienia się ich zachowanie: Witek robi się totalnie nieznośny, Asia nie może sobie znaleźć zajęcia i tragicznie się nudzi, Piotrek bez ceregieli szarpie mnie za łokieć, póki nie ściągnie mi ręki z klawiatury albo idzie zrzucać na podłoge wszystko, czego nie wolno. I krzyczy.

Jakiś czas temu rozmawiałyśmy z A., która zajmuje się zawodowo uważnością i macierzyństwem, o wychowaniu dzieci. Że nasze pokolenie to jest takie niby spoko: "bawili się sami i wyrośli na ludzi, pracowaliśmy dużo i nic im się nie stało". A za tym kryje się tyle frustracji, tyle zranień, tyle złych konsekwencji, które wychodzą w dorosłości, w relacjach z innymi.

Znam ludzi, którzy już dawno są dorośli, a tak bardzo potrzebują uwagi i miłości, że mógłbyś nie robić nic innego poza byciem dla nich cały dzień i całą noc - i nic to nie da. Wciąż są jak pusta, sucha studnia bez dna. Myślę, że kiedyś, dawno zabrakło im poczucia napełnienia uwagą i obecnością najważniejszych ludzi na świecie. I tak bardzo trudno to nadrobić...

Nie chcę, żeby moje dzieci były takimi pustymi studniami.
Chcę, żeby były źródłami wody: dobrej i czystej, i orzeźwiającej.

Rok temu zastanawiałam się, czy naprawdę potrzebują mnie aż tak bardzo.
Teraz wiem, że tak.

A co z hipotezą roboczą: że jestem w stanie w ciągu roku zacząć prowadzić własną szkołę pisania on-line, z trójką małych dzieci w domu?
Została potwierdzona: tak, jestem w stanie.
Ale koszty są przerażająco wysokie.
Nie chcę ich ponosić.

No tak, i powinnam jeszcze wyjaśnić, jak skończyła się sprawa z moją szkołą pisania.
Otóż nie skończyła się.
Bo jednak jest na co czekać.
Dałam sobie pozwolenie na to, żeby działać we własnym tempie, dobrym dla mnie i mojej rodziny. Kiedy mam na to przestrzeń w życiu, robię warsztaty. Kiedy nie mam - nie robię. Na dłużej jestem na razie zaangażowana w jeden projekt - książkę, którą pisze D., a ja mu w tym pomagam. Parę osób ustawiło się w kolejce i cierpliwie czeka. Czasem biorę zlecenia - od tych, których cenię, lubię i uważam, że warto poświęcić dla nich talent i czas.
Wciąż nie mam strony, newslettera, zaangażowanej społeczności i tego wszystkiego, co podobno powinno się mieć w biznesie on-line. Jestem w sieci po cichu. Niszowo. Jak to ja.
Mam za to poczucie, że nie muszę.
Bardzo uwalniające.

I tym się właśnie chcę z Toba podzielić najbardziej.
NIE MUSISZ.
Jeśli bez pieniędzy, które mogłabyś zarobić, wciąż da się zapłacić rachunki, i kupić rzeczy konieczne do życia - naprawdę nie musisz.

Odpuść.
Poczekaj.
Pokaż język tym "zatroskanym" o to, kiedy wreszcie przestaniesz siedzieć w domu (ha, ha) i wrócisz do pracy.
Daj czas swoim dzieciom.
To nie będzie trwać wiecznie; to tylko krótki czas, ale one najbardziej w świecie potrzebują teraz właśnie Ciebie.
Nikogo innego, tylko Ciebie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz





Poczytaj jeszcze!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...