We wtorek czekał po zajęciach, nagle wynurzył się zza rogu z różą. Nie pytał, czy zostanę jego dziewczyną. Nie musiał.
W środę, w jasnym kącie pod oknem uczelnianej oficyny rysowaliśmy obrazki na moich notatkach do kolokwium z psychologii i powiedziałam mu, że nie pójdę z nim do łóżka aż do ślubu.
Znaliśmy się trzy miesiące, zaraz, halo, do jakiego ślubu?
Rok po ślubie dogadaliśmy się, że na pierwszej randce oboje myśleliśmy to samo: ja, że siedzę naprzeciwko mężczyzny mojego życia i chcę za niego wyjść za mąż, on, że siedzi naprzeciwko kobiety swojego życia... I kiedy kompletnie bez związku z tematem rozmowy rzuciłam jakby nigdy nic:
- Wiesz, mam chłopaka
Powiedział:
- Nie szkodzi.
Co znaczyło mniej więcej: BARDZO szkodzi. Ale poczekam.
Jedną z najlepszych rzeczy w naszym małżeństwie jest to,
że wszystko między nami jest proste.
Nie ma fochów, nie ma obrażania się, nie ma cichych dni. Nie ma "ty zawsze" i "ty nigdy".
Nikt nie wychodzi, nie trzaska drzwiami.
Więc jeśli ktoś mnie pyta, jakie jest moje małżeństwo, nie muszę się wahać, żeby powiedzieć: dobre.
Czy tak było zawsze?
Chyba tak.
I nawet wiem, dlaczego.
Chcesz? Zdradzę Ci.
Po pierwsze dlatego, że od początku szczerze ze sobą rozmawialiśmy.
I długo. Godzinami. Na żywo i przez telefon stacjonarny. Dniami i nocami. Czasem więcej milczeliśmy, niż mówiliśmy. I nie, to nie tak, że mój mąż wie o mnie wszystko. To niemożliwe. Ale wie o mnie wszystko, co ważne; na pewno więcej, niż ja sama o sobie. I ja o nim też wiem to, co ważne.
Mam klucz do jego serca. On - do mojego. Wiem, że zawsze mogę zapytać o wszystko i nigdy nie usłyszę "nie będę o tym rozmawiał".
Mówić o sobie, słuchać się, rozumieć. Nie okłamywać się, mówić prawdę, trudną też, tylko w sposób łagodny i do zniesienia. Od pierwszego momentu znajomości, nie dopiero po ślubie.
I stawiać sprawy jasno.
Nic - poza jedną rzeczą - tak bardzo nie buduje relacji w małżeństwie, jak dialog.
Po drugie dlatego, że od początku sobie wybaczaliśmy.
I może nie było tego dużo, ale każdy moment, kiedy mogliśmy powiedzieć "zawiodłaś mnie", "zawiodłeś mnie" - miał w sobie potencjał końca i początku naraz.
A my za każdym razem wybieraliśmy początek.
Dając sobie czas na rozmowę, wyjaśnienie, powiedzenie o tym, co tak bolało i dlaczego. Na wytłumaczenie się, na przeprosiny, łzy i żal. Wybaczając, czyli zerując sobie konto. I zostawiając to, co było, w przeszłości, nie wypominając sobie, nie wracając do tego. Z pełną świadomością, że nie jesteśmy idealni i będziemy zawodzić - i że jednocześnie zrobimy dla siebie wszystko, żeby zawodzić jak najmniej.
Po trzecie dlatego, że sobie ufamy.
Ufam mu, bo znam z teorii i praktyki.
Ufam, bo wiem, że ta przysięgana wierność to nie puste słowa; że te wszystkie drobne codzienne rzeczy, gesty, czyny mówią: tak, to prawda. I to JEST prawda.
Ufam, więc czuję się bezpiecznie.
Moje małżeństwo to strefa, w której nic mi nie grozi, w której mogę po prostu być taka, jaka jestem, ze wszystkimi moimi wadami, szalonymi pomysłami, zasypianiem o 21.00 i pokopanym poczuciem humoru.
Przestrzeń, w której naga czuję się tak samo dobrze, jak ubrana, jeśli nie lepiej. O ile jest odpowiednio ciepło, oczywiście.
Po czwarte dlatego, że mamy porządne wsparcie.
Najlepsze z możliwych.
Takie, z którego zasobów możemy korzystać w każdej chwili, kiedy brakuje nam własnych. Kiedy nie ma cierpliwości, czas jest napięty, warunki niekorzystne, dzieci nieznośne, praca przytłaczająca, dom nieposprzątany, ciało i dusza zmęczone i chore.
Gdyby nie to wsparcie, nigdy nie odważyłabym się komuś obiecywać, że będę go kochać i towarzyszyć mu do końca życia. Ale na tym polega sztuczka: sakrament małżeństwa to umowa między dwójką ludzi, ale z Gwarantem, który bierze na siebie moje zobowiązania, kiedy nie wystarcza moich środków. Który do umowy dorzuca aneks z pakietem wszystkich potrzebnych dodatków - wystarczy tylko mieć z Nim stałe połączenie, żeby po kolei ściągać je na swój małżeński dysk, rozpakowywać i instalować. Który jest najlepszym Serwisantem, aktualizującym oprogramowanie, kasującym błędy, naprawiajacym usterki, wbijającym w GPS najlepszą trasę.
I wiecie.
Dawno temu wydawało mi się, że przywiązuję się do miejsc, nie do ludzi. Że trudno będzie mi się przeprowadzać. Teraz już wiem: mój dom jest w jego ramionach. Niezależnie od adresu.
Jakie to jest dobre!
---
Tekst chodził za mną dłuuugo, ale do napisania go zmotywowała mnie ostatecznie Ewa z Mocem. Dzięki! Powstał jako kawałek świętowania Tygodnia Małżeństwa w Internecie 2018.
Dużo dobrych rzeczy można poczytać, a wszystko do znalezienia w wydarzeniu na FB:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz