Kiedy poszłam z Piotrem na pierwsze USG, leżałam na kozetce i czekałam, aż pani doktor puści mi bicie małego serduszka, pędzącego jak pospieszny pociąg.
Ale serduszka nie było słychać.
Pani doktor rzuciła paroma medycznymi terminami, które znaczyły jedno: ciąża jest, serce nie bije.
Więc znowu badania krwi, kolejne USG. Ogólne szczegóły. Płód. Ciąża. Wszystko takie oficjalne i chłodne, jakby nie chodziło o moje dziecko.
Wyszłam z gabinetu ze łzami w oczach.
Nie powiedzieliśmy o tym nikomu - poza jednym jedynym dobrym człowiekiem, co do którego miałam pewność, że nie będzie płakał, za to będzie wsparciem.
Następny tydzień był trudny.
Żyje?
Nie żyje?
Czy jednak usłyszę to serduszko, którego ponoć często nie słychać, jak piszą w internetach?
Czy może piszą głupoty i po prostu muszę się pogodzić z tym, jak jest?
Przed kolejnym USG zdążyłam się już pogodzić.
I - pożegnać.
Skłamałabym, gdybym napisała, że było mi smutno. Bo smutno - wiecie. Takie sobie słowo. Letnie.
A mnie nie było letnio. Raczej zimno i gorąco na przemian.
Wyzwanie: mówić dzień dobry sąsiadce z uśmiechem, choć z tyłu głowy wciąż ta myśl, jak tykanie zegara: żyje - nie żyje, żyje - nie żyje, żyje - nie żyje.
Przytulę kiedyś? Urodzi się? Zobaczę? Będzie?
Czy nie?
Niewiele wcześniej przed tym USG, kiedy trochę rutynowo zrobiłam test i wyszły na nim dwie kreski, byłam zachwycona i przerażona naraz.
Zachwycona, bo jest dziecko!
Przerażona - bo jest dziecko.
A przecież wcale nie miało być teraz. Owszem, chcieliśmy trzecie, owszem, zamierzaliśmy się o nie starać, ale nie na pół roku przed ŚDM, z moim autorskim kursem dziennikarskim i dwunastogodzinnym dniem pracy. Później, jesienią, jak wszystko się już skończy i wreszcie trochę odpocznę.
A tutaj - jest.
Nie-pla-no-wa-ne.
I trzeba się będzie zmierzyć nie tylko z faktem, że mamy trójkę dzieci - ale z tymi wszystkimi pytaniami, które nam będą zadawali swoi i obcy. Delikatnie i obcesowo.
Na czele z pytaniem, którego nie cierpię najbardziej na świecie:
- Czy to dziecko było PLANOWANE?
Jakby moje planowanie mogło tu cokolwiek zdziałać.
A jak nie było planowane - to co?
Nie cierpię tego pytania, bo jego nieustanne zadawanie daje przekonanie, że dziecko da się zaplanować.
Otóż się nie da.
Choć można próbować. Można wyznaczyć w cyklu moment idealny. Można z niego z satysfakcją (lub bez) skorzystać. I może z tego zupełnie nic nie wyniknąć. Choćby się próbowało wiele razy.
Dlatego nie cierpię tego pytania.
Bo tym, którzy mają kolejne dziecko ktoś, kto pyta, czy było planowane, chcąc nie chcąc włazi z butami do sypialni. A jakie to ma tak naprawdę znaczenie - planowane czy nie? Pytanie, czy teraz, kiedy jest, czy je chcę? Czy będę je kochać? Bez wahania i bez planu?
Tym, którzy dziecka jeszcze nie mają, daje złudzenie, że posiadanie potomstwa to kwestia planu.
Owszem, ale nie planu rodziców. Dowody? Na przykład pary, które bezskutecznie starają się o pierwsze dziecko - ponad jedna trzecia wszystkich. A ile jest takich, które bezskutecznie starają się o drugie albo o trzecie...
Nowe życie to coś więcej niż tylko suma dwóch komórek rozrodczych, które spotykają się w dobrym momencie. To coś więcej niż plan i próba jego wykonania.
Bo dziecko przychodzi wtedy, kiedy ma przyjść.
Dziś Boże Narodzenie - dobry moment na to, żeby spojrzeć na planowanie pewnego Dziecka. I to, Kto tu Je planował, a kto zupełnie nie.
Kiedy tak się ustawi sprawy, jest miejsce na wdzięczność.
I kiedy wyszłam z tego kolejnego USG, ze łzami w oczach i z dźwiękiem małego pospiesznego pociągu w uszach - właśnie to czułam.
Wdzięczność.
Za moje żyjące, maleńkie, piękne, nieplanowane trzecie dziecko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz