środa, 24 maja 2017

O czym kłamię najczęściej

- No, to jak ci jest z trójką? - pytają mnie co trochę.
Albo jeszcze gorzej: - Co u ciebie?
Zawsze się wtedy zastanawiam, jak bardzo nakłamać. Ale nie myślę długo. Uśmiecham się po prostu i mówię to, co chcą usłyszeć: "Dobrze, dziękuję".

Bo kiedy z rozpędu powiem, jak jest naprawdę...

To co, chcesz posłuchać, jak naprawdę jest?

No więc jest tak, że od pół roku na okrągło ćwiczę pięć umiejętności. Zanim urodził się Piotr, byłam przekonana, że mam je opanowane w stopniu prawie doskonałym. Ale najwyraźniej stopień prawie doskonały przy dwójce - to mizerna trója przy trójce. A czasami nawet n-zal.

Więc ćwiczę, ćwiczę i jeszcze raz ćwiczę i od filharmonii jestem o krok. A czasem od Kobierzyna też. Co ćwiczę?


Po pierwsze - łagodność i cierpliwość

Nie, nie dlatego, że moim życiowym celem jest zostać najłagodniejszą i najcierpliwszą kobietą na świecie. I nie dlatego, żeby pracować nad sobą, bo w końcu jestem cholerykiem, z natury niecierpliwym, a moja własna matka twierdzi, że bywam jak tygrys z wysuniętymi pazurami. Chrzanić pracę nad sobą. Po prostu cierpliwość i łagodność mi się... opłaca.

Ale jak to?
No, tak zwyczajnie.

W dwupokojowym mieszkaniu, w którym co chwilę wybucha jakiś konflikt, ktoś krzyczy, płacze albo piszczy i skacze z dzikiej a nagłej radości, potrzebny jest spory ładunek cierpliwości i łagodności. Gdyż ogarnianie tego pięknego chaosu w trybie braku łagodności zużywa energię dwa razy szybciej, niż w trybie cierpliwości.

Bilans jest prosty.
Cierpliwość opłaca się dwa razy bardziej.

Po drugie - przewidywanie przyszłości

I nie ma to nic wspólnego z paniami z ciężkim makijażem i kryształową kulą ani z panami wskazującymi miejsce wiadome pod trzecią brzózką na lewo. Raczej z meteorologią, jeśli już. Z pogodą w wysokich górach. Wiecie: piękne słoneczko, nic nie zapowiada, że za kwadrans zbierze się stado groźnych chmur i wyładuje ci się tuż nad głową, a może nawet sypnie śniegiem w środku lata.

Nastroje dzieci są równie przewidywalne, jak pogoda w górach, ale teraz jestem już jak stary góral: wystarczy, że popatrzę na horyzont i wciągnę głęboko powietrze - i z dokładnością do kwadransa potrafię przewidzieć, kiedy nastąpi gwałtowna burza w dziecięcym pokoju.

I dobrze już wiem, kiedy można iść dalej obranym szlakiem, a kiedy natychmiast należy zawrócić - albo zrobić popas i zjeść kanapkę albo kawałek czekolady.
Gdybyście wiedzieli, ile już razy czekolada uratowała mi życie!

Po trzecie - robienie niemożliwego

Czy znacie ten stan, w którym dostajecie nowe zadanie, które okazuje się tak przytłaczające, że nie wiadomo nawet, od czego je zacząć? I ta bezsilność, zero pomysłu na to, jak cholerstwo ogarnąć. Misja, która przerasta mnie już na początku - ale nie mogę jej nie wykonać.

Więc u mnie wygląda to tak.
- Mamusiu, pomożesz mi szukać klocka?
- Jasne, kochanie - odrywam się od pisania, mycia garów albo obierania ziemniaków. W szukaniu jestem niezła, będzie raz dwa. - Jaki to klocek?
- Taki - pokazuje Joaśka.

Oż szlag.
Klocek jest czarny, ma ze cztery milimetry długości, półtora grubości, mamy taki tylko jeden i nie da się go niczym zastąpić.
A mieszkanie ma 50 metrów. A dzieci chowają swoje drobne klocki do rozmaitych pudełeczek, pojemniczków i skrzyń ze skarbami.
Więc biorę głęboki wdech, uśmiecham się i szukam.
Skoro Bruce Willis zawsze daje radę, to czemu nie ja?

Po czwarte - uparte dążenie do celu mimo licznych przeszkód

Na przykład kiedy chcę napisać wreszcie ten tekst.
Do dyspozycji mam jakieś dwie godziny dziennie. Godzinę rano, gdy Piotr zapada w pierwszą drzemkę, a Joaśka z Witulkiem...

- Mamusiu?
- Tak, Witulku?
- Das mi jakiś pojemnicek na wodę?
- Weź słoik.
- A gdzie są? Bo nie mogę znaleźć.
- W szafce ze sztućcami, pod szufladami.
- Posukam.

O czym to ja mówiłam? Aha, dążenie do celu. Więc kiedy chcę napisać tekst, zawsze mi się wydaje, że dobry moment będzie po śniadaniu, kiedy Piotr zaśnie, a starsze dzieciaki...

- Mamusiu?
- Tak, Joasiu?
- Popatrz, co zbudowałam!
- Piękne! A co to jest?
- No nie widzisz? Statek!

No więc kiedy starsze dzieciaki bawią się spokojnie w swoim pokoju...

- Wiesz, mamusiu, Witulek, jak wyjmował słoik, zobaczył, że w szufladzie są żelki...
- Tak?
- I teraz chce je zjeść!

Więc kiedy Piotr śpi, a Witek z Joaśką budują z lego...

- Ojej, mamusiu! Widziałaś? Te roślinki całkiem zwiędły!
Cholera. Faktycznie zwiędły. A to był przecież mój pieczołowicie siany cząber! Chyba zapomniałam go podlać. Ale o czym to ja... Aha. O tekście. I o tym, że czasem, żeby napisać jeden tekst, potrzebuję dużo, dużo...

- Mamusiu?
- Taaaaaak?
- Czy możemy teraz zjeść coś słodkiego?

Więc chyba jednak ten wpis nie pójdzie na bloga dziś, tylko jutro.

- Mamusiu? Wies? Maluje w kuchni wąza, który widzi nas jak mówka. Ma dłuuugi ogon i zjada lwy, a lwy są dla niego jak mysy!

Albo pojutrze.

I jeśli się teraz zastanawiasz, czy własnie zmyśliłam sobie te wszystkie dialogi na potrzeby tego tekstu - odpowiedź brzmi: nie. Po prostu zapisałam ostatnie siedemnaście minut naszego życia, słowo w słowo. Poza tymi słowami, które tylko sobie pomyślałam, oczywiście. A że niektóre dosadnie i wielokrotnie, to już zupełnie inna sprawa.


Po piąte: błyskawiczne ustalanie priorytetowego zadania

Albo, dla odmiany, błyskawiczne podejmowanie złych decyzji i równie szybkie uczenie się na własnych błędach.


Bo życie z trójką małych dzieci jest trochę jak front, i to wcale nie atmosferyczny. W teorii znasz wroga i wiesz,  jak sobie z nim radzić. Ale w praktyce znaczenie mają drobiazgi, niuanse, chwile nieuwagi i brak jedzenia w tym kluczowym momencie.

A priorytet może być tylko jeden.
Nawet, kiedy jednocześnie płacze cała trójka.

Więc jak w końcu naprawdę jest mi z tą trójką dzieci?

Pięknie. Trudno. Wyczerpująco. Zachwycająco.
Po prostu: dobrze.

Więc właściwie nie kłamię jednak tak bardzo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz





Poczytaj jeszcze!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...