czwartek, 8 grudnia 2016

Jak odebrałam poród. Swój

- Chciała pani rodzić w domu?
- Nie. Chciałam rodzić w szpitalu.
- A który to raz?
- Trzeci.
- Aha... To nic dziwnego. I kto odebrał? Mąż?
- Nie. Sama odebrałam.
Koniec pytań.


A historia zaczęła się w piątek.
Ojciec dzieciom wstał rano i pojechał do pracy.
Niedużo później babcia dała znać, że nie przyjedzie rano po dzieci, tylko koło południa przyśle po nie dziadka, bo wieje i leje, a po południu będa skoki i sobie obejrzą razem.
Potem przyszli hydraulicy ze spółdzielni kuć do końca ścianę w łazience, rozkutą już dzień wcześniej, i wymieniać trzy przyłącza rur kanalizacyjnych. Do pierwszej mieli się wyrobić.
- I skończą panowie dzisiaj? - pytam.
- E, nie, dzisiaj nie, dzisiaj może rury wymienimy, a w poniedziałek  będziemy zamurowywać, jak już wyschnie. Jak chce pani skorzystać z toalety, to teraz ostatni moment.

Chociaż nie, właściwie to historia zaczęła się w czwartek. Bo w czwartek, podczas kontrolnych badań w moim szpitalu, między rejestracją na izbie przyjęć a zapisem KTG zadzwoniłam do mistrza hydraulików.
- Dzień dobry, to znowu ja. Bo wie pan, przewierciliśmy i wyczyściliśmy, co pan kazał, i to już jakiś czas temu, a u sąsiadki dalej się leje, gorzej, leje się jeszcze piętro niżej i to ponoć nie od dwóch tygodni, tylko już od ładnych paru miesięcy, grzyb się robi, tynk odpada, woda spływa po ścianie na podłogę. Skoro to nie nasz odpływ, to muszą być rury w ścianie i trzeba kuć. Sam pan tak mówił. A ja mam termin na już, to może byśmy wreszcie coś z tym skutecznie zrobili?

To chyba mistrza ubodło, bo obiecał, że sobie wszystko zaraz sprawdzi i nie minęła godzina, a  zadzwoniła babcia I., że przyszli panowie i kują.
- I musieli zacząć akurat teraz - westchnęła.
- Dobrze, że wreszcie się zabrali, bo lepiej teraz, niż po porodzie.
- A jak urodzisz jutro?
- E tam, nie urodzę. Pani doktor powiedziała, że oznak porodu - zero. I że w poniedziałek mam przyjść do wywołania. A nawet jeśli, to i tak będę przecież te parę dni w szpitalu, akurat zdążą skończyć.

No cóż. Niemal zdążyli.

W nocy z czwartku na piątek skurcze łaziły po mnie jak stado mrówek. Były. Znikały. Znowu wracały, doprowadzając mnie do lekkiego obłędu. No bo jak to: jestem w ciąży trzeci raz i nie wiem, do jasnej anielki, czy rodzę, czy nie? Żeby mi chociaż wody odeszły, nie miałabym wątpliwości, że czas jechać do szpitala. A tu nie wiadomo. Tydzień temu zrobiliśmy już próbę generalną, ściągnęliśmy babcię o północy i pojechaliśmy pozwiedzać porodówkę tylko po to, żeby się dowiedzieć, że nic się nie dzieje. I dostać uprzejmą propozycję:
- To skoro już pani przyjechała, dzieci pod opieką, a czterdzieści tygodni skończone, to może zostanie pani do rana i rano założymy balonik?
Nietrudno zgadnąć, co ja na to. (Niewtajemniczonym wyjaśniam, że w kwestii indukcji porodu bez wskazań medycznych jestem uparta jak osioł, ba, jak stado osłów.). Więc na kolejną nocną wycieczkę wymagającą zaawansowanych działań logistycznych jakoś nie miałam ochoty. Zresztą skurcze przeszły i w końcu zasnęłam, powtarzając sobie, że porodowe na pewno mnie obudzą, jakby co.

No i właśnie.
Piątek.
Krzyś w pracy, hydraulicy w łazience, dzieci się bawią, pada deszcz.
Jakieś skurcze mam, ale regularne to one nie są, wkurzają mnie tylko, bo naprawdę chciałabym już urodzić. Jemy śniadanie, trochę sprzątam, wrzucam Młodej Matce na fejsa historyjki przedporodowe,  a potem pytam Wujka G., czy skurcze przepowiadające mogą być bolesne. Z forów dla mam wynika, że mogą. Jest trochę przed dziesiątą. Trafiam na historię dziewczyny, która trzecie dziecko urodziła w domu, w przedpokoju, prosto na ręce oszołomionego sąsiada, który przyszedł na chwilę zająć się w zastępstwie za żonę starszymi dziećmi bohaterki tej historii. Gdzie był mąż? Poszedł po karetkę, bo kierowca pomylił adres i podjechał na drugą stronę ulicy. Bo do szpitala nie zdążyli. Za szybko było.
Czytam i myślę sobie, że mnie się to na pewno nie zdarzy. Przecież szpital jest dwanaście minut drogi od domu. I że może powinnam zacząć liczyć skurcze, bo ten ostatni był jakiś taki jakby właściwy już.

No dobra, to liczę. Ten będzie pierwszy.
Dziesięć minut później - drugi.
Pięć minut później - trzeci. Po pięciu minutach - kolejny. I po następnych pięciu - jeszcze jeden.
Hmm.
Rozsądek, lekarze oraz portale dla kobiet w ciąży każą w takim momencie wejść pod prysznic.
Tyle, że prysznic jest w łazience, a poza prysznicem jest tam pan hydraulik sztuk jeden, dwie wiertarki udarowe i masa innych młotków i dłut rozłożonych na całej pokrytej pyłem podłodze. Jest też dziura w ścianie i podłodze, przez którą można zajrzeć do sąsiadów.
Można też nie sprawdzać, czy to skurcze porodowe, i zrobić kolejną skomplikowaną logistycznie wyprawę do szpitala.
Kolejny skurcz nie czeka grzecznie pięciu  minut. Pojawia się po trzech. No dobra.

Idę do tej łazienki.
- Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale tak się składa, że musi pan sobie zrobić mały fajrant, bo mam skurcze. I muszę sprawdzić, czy to porodowe, czy nie, a sprawdza się to pod prysznicem. Zatkam wannę i nie będę wylewać wody - mówię do pana hydraulika. Patrzy na mnie, lekko przerażony.
- Ale będzie pani rodzić?
- A co, odbierał pan kiedyś poród? - no cóż, takie mam poczucie humoru i nic na to nie poradzę.
- Nie, ale może po żonę pójść?
- Spokojnie, jak się okaże, że to te skurcze, to ze dwie godziny pewnie jeszcze mam, mąż przyjedzie, babcia do dzieci, ogarniemy - mówię mu. I wcale jeszcze nie wiem, że ta wersja wydarzeń jest  bardzo optymistyczna. Hurraoptymistyczna wręcz.
Pan hydraulik w ostatnim odruchu chce jeszcze coś sprzątać, ale mówię mu, że nie ma po co. I wyglądam chyba odpowiednio - bo właśnie się zaczyna kolejny skurcz - więc nie marudzi, tylko wychodzi.
A ja - pod prysznic.
Skurcz ani myśli złagodnieć, wręcz przeciwnie, pod tym prysznicem przybiera na sile.
Cholera.
No to już.

Wyłażę z wanny i łapię za telefon. Przy okazji widzę nieodebrane połączenie sprzed chwili. Wuj J. No cóż, teraz chyba nie pogadamy. Bo nie wiem, ile mam czasu, a muszę się szybko ogarnąć, z przerwami na skurcze. Ten prysznic je chyba jakoś zmotywował czy co. Au.
Dzwonię do ojca dzieciom. Żeby wyszedł z pracy i wsiadł w taksówkę, bo rodzimy.
Potem do babci I. - że zmiana planów i musi się do nas wybrać, bo Piotruś jednak zamierza się urodzić dzisiaj. I żeby się dosiadła do taksówki, którą zaraz podjedzie ojciec dzieciom.
Jest 10:48.
Zaglądam do szpitalnej torby - chyba wszystko jest, a nawet jak nie jest, chrzanić to. Dokumenty są. Koszula jest. Skurcz też jest, ale teraz już boli. Szlag. Taki bardziej skurczybyk, niż skurcz, czyli chyba etap dość zaawansowany. Czyli czas się przebrać w coś, co wygląda lepiej niż mój domowy dres, a zdejmuje się równie łatwo. Może jednak nie w ciążowe dżinsy. Zakładam getry i jeszcze wcale nie wiem, jaki to dobry wybór.
- Wiecie, dzieciaki - mówię do Joasi i Witulka, którzy akurat coś tam kminią koło mnie na tapczanie  z grą w chińczyka i zwierzątkowym domino - Piotruś jednak postanowił się dzisiaj urodzić.
Reagują entuzjastycznie, a ja mam przerwę w mówieniu, bo kolejny skurcz - ten już nie czekał, drań, trzech minut.
- I tatuś już jedzie, i babcia już jedzie, zostaniecie z babcią i poczekacie na dziadka - przedstawiam im nowy plan.
Joasia się krzywi, bo nie chce czekać na babcię ani na dziadka. Ale nie bardzo mogę się zajmować jej małym fochem, bo skurcze teraz bolą naprawdę. Opieram się o przewijak, który z łazienki trafił do pokoju, szukając jakiejś mało bolesnej pozycji. O naiwności. Nie ma takiej.
Minuta przerwy. Trochę mało. Czyli to końcówka.
O, nie. Teraz za nic nie wsiądę do samochodu. Chyba że do ciężarówki. Nie, do ciężarówki też nie. Urodzę w domu. Jak nic.
Dzwonię do ojca dzieciom.
- Gdzie jesteś?
- Będę za siedem minut.
- Powiedz taksówkarzowi, żeby się pospieszył. I zadzwoń po karetkę, bo do szpitala już nie zdążymy - udaje mi się powiedzieć, a potem skurcz zabiera mi oddech.

Aha, a hydraulicy skończyli właśnie fajrant. I trzeba by ich jakoś poinformować. Hm. Może po skurczu?
Wychodzę do nich do przedpokoju i zdejmuję z haczyka klucze.
- Tu są klucze do domu, niech panowie skończą, ja się potem po nie zgłoszę. Mąż już jedzie z babcią, karetka też - mówię.
Oni nic nie mówią, bo nie daję im okazji - kolejny skurcz nie czekał długo, boli jak cholera, z bólu jest mi niedobrze i czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. I że mam kropelki potu na czole. I naprawdę nie jest to stan, w którym chcę się pokazywać komukolwiek, a zwłaszcza hydraulikom, choć sympatyczni są, więc odwracam się na pięcie i znikam z dużym pokoju, zanim skurcz przybierze na sile.
A przybiera, psia jego mać.
I jest taki jakby... trochę party.
Och, Piotrek, naprawdę musisz się tak spieszyć?
Nie poczekałbyś chociaż na tatusia?

Dzieciaki zaglądają do pokoju, więc na ostatnim dłuższym oddechu proszę, żeby sprzątnęły gry z tapczanu. Wyglądam, jak wyglądam, więc sprzątają szybko i bez słowa. Potem proszę, żeby poszły do swojego pokoju i poczekały chwileczkę, aż przyjedzie tatuś z babcią.
Idą. A ja zaliczam kolejny skurcz.

Jeszcze wczoraj oglądałam jakąś galerię zdjęć z porodów i na jednym przy porodzie w wodzie asystował mąż, jakaś kobieta i na oko czterolatek, ustawiony na wprost, ogólnie mówiąc, miejsca akcji i oparty o krawędź baseniku do rodzenia w postawie zaintrygowanego badacza rzeczywistości. I jeszcze wczoraj myślałam, że tego bym na pewno nie chciała, za nic - żeby moje dzieci były przy porodzie. Bo może w wodzie to jest bardziej lajtowe, mniej widać, dzidziuś się wynurza nieco opłukany z krwi, ale mój plan awaryjny zniweczyli hydraulicy, nie naleję sobie wody do wanny, żeby rodzić w wodzie, bo wanna jest pełna pyłu. Zresztą i tak bym chyba nie zdążyła nalać tyle, ile trzeba.
Niewiarygodne, ile da się pomyśleć między jednym skurczem a drugim.
Nawet, jeśli są co minutę.
Au.

Kolejny skurcz jest już po prostu, bez złudzeń, party. Różnica? Nowa jakość bólu. No i nie ma wątpliwości, że dziecko ma główkę, a główka zamierza za chwilę pojawić się na świecie. W bardzo konkretnym tego świata miejscu.
A ja stoję.
W getrach.
Przy przewijaku.
Słabo trochę, jak na pozycję porodową.
W kolejnej krótkiej przerwie udaje mi się zmienić pozycję na klęczącą przy kanapie. W następnej - zdjąć te cholerne getry. Jeszcze nigdy w życiu zdjęcie getrów nie wymagało ode mnie tyle wysiłku, słowo. Więc, synu, doceń to, proszę, i poczekaj jeszcze momencik, co? Bo zaraz będzie tatuś.
Nie poczekasz?
Naprawdę?
I sami załatwimy sprawę, tak przy kanapie, na wykładzinie, w domu, po prostu w domu, z tymi hydraulikami, z dziećmi za ścianą?
Serio?
M-hmm.

Skoro tak, to chyba możemy nie czekać już dłużej. I przynajmniej raz będę pierwszą osobą, która weźmie na ręce moje własne dziecko.
No, jeszcze troszeczkę. Dwa skurcze. Może trzy.
Jednak trzy.
I już jesteś.
Taki malutki. Sinofioletowy. Upaprany moją krwią. Zwinięty w kłębuszek. Z zamkniętymi oczami, taki spokojny.
Przytulam cię, a w głowie mam ironiczną myśl, że jaki to kontakt skóra do skóry, skoro jestem w bluzce. I czy ty czasem nie powinieneś krzyczeć?
Czy ty w ogóle oddychasz?
Burzę ten twój spokój i troszeczkę tobą potrząsam.
Krzyczysz.
Co za ulga.
I marzniesz.
A ja siedzę na środku podłogi i nie ma opcji, żebym teraz wstała i szukała czegoś do przykrycia. Za to na dolnej półce na przewijaku leży ręcznik. Czyściutki, biały, świeżo wyprany. W zasięgu ręki.
Przykrywam cię tym ręcznikiem i tak sobie siedzimy, ty i ja.
Przytulamy się. Jest cicho.
Nikt nam nie przeszkadza.

Oby teraz dzieciom nie przyszło do głowy zajrzeć do pokoju. Zresztą jeszcze na to nie wpadły, od kiedy poszły do siebie, minęły może ze trzy minuty, a pierwszym dźwiękiem był ten cichy krzyk ich nowo narodzonego braciszka.
Więc niech tam lepiej zostaną, bo inaczej trauma murowana. Gdyż poród to jest dość krwawa sprawa. A moja wykładzina wygląda jak u rzeźnika. I w kolejce czeka jeszcze łożysko. Kiedy już ratownicy wezmą ode mnie Piotrusia i je urodzę,  środek pokoju będzie wyglądał, jakby ktoś zaszlachtował kurczaka, potem porządnie go wykrwawił, a potem na tę plamę wywalił ze dwa kilo świeżej drobiowej wątróbki. Samo życie, moi drodzy. Czysta fizjologia. No, może trochę brudniejsza, niż byśmy chcieli.

Ale na razie ratowników nie ma. Jest za to ojciec dzieciom. Wpada do mieszkania lepsze dwadzieścia minut po moim pierwszym telefonie. I widzą się z Piotrusiem po raz pierwszy.
Potem do pokoju zagląda babcia I. I widzi mnie, całą upapraną krwią, z małym w objęciach, i tę rzeźnię na wykładzinie, i nie mdleje ani nie załamuje rąk, ani nie jest przerażona.
Po prostu uśmiecha się od ucha do ucha.

Potem dzwoni domofon i na górę jadą ratownicy, którym drogę pokazują hudraulicy, stojący wciąż dzielnie na korytarzu. Ojciec dzieciom powie mi potem, że kiedy przyszedł, jeden z nich był pod pyłem i kurzem blady, jakby zobaczył ducha. Ta ironiczna część mojego umysłu szepcze, że pewnie czekali na krzyki rodzącej. Ale ja przy porodzie nie krzyczę, niedoczekanie ich, o.

Kolejny kwadrans spędzam w miłym męskim towarzystwie. Trzech panów z karetki, jak zwykle z tym ich nieodłącznym poczuciem humoru, ogarnia najpierw Piotrusia, a potem mnie.
- Zuch dziewczyna! - słyszę na dzień dobry.
Ojciec dzieciom przecina pępowinę, na oko studwudziestokilowy pan ratownik wielkimi łapskami zakłada Piotrusiowi czapeczkę i zawija go w pieluszkę,  a potem w kocyk. I podaje ojcu dzieciom. A ojciec dzieciom idzie z młodym do kuchni, do babci i dzieciaków. Spędzą razem kwadrans. W tym czasie ratownicy dają się przekonać, że lepiej będzie urodzić łożysko od razu. Pakują je potem do wora, mocnej białej reklamówki, wygląda to kuriozalnie, a że adrenalina z oksytocyną do spółki zafundowały mi małą głupawkę, moje poczucie humoru wyłazi w całej okazałości. Gdybym tylko mogła, śmiałabym się w głos, ale jeszcze nie za bardzo mogę.
- Gdybym zdążyła do szpitala, byłoby przynajmniej mniej sprzątania - mówię.
- E, tu wcale nie ma dużo sprzątania. Parę dni temu odbieraliśmy poród w samochodzie, na moście. Rzucałem wszystko na tylne siedzenie. Żeby pani widziała, jak to wyglądało... Tam dopiero było dużo sprzątania - mówi pan ratownik.
Potem zawijają mnie w koc i sadzają na karetkowym wózku. W bluzce i ciążowej spódniczce podciągniętej do pasa. Tylko. Jest mi kompletnie wszystko jedno.
- Podzielimy się obowiązkami - mówi jeden z ratowników do ojca dzieciom. - Ja myję nóżkę, a pan buzię.
I myją. Potem zakładają mi buty, bo jednak jest listopad i zimno na dworze, a potem jedziemy korytarzem do windy. Na korytarzu stoją hydraulicy.
- A my tu sobie czekamy na pępkówkę - uśmiecha się jeden, ale - wciąż - dość blado.
No, przynajmniej będą mieli co opowiadać kolegom. I żonom. I wszystkim. Nie macham im, bo jestem przypięta do wózeczka pasami. Z rękami włącznie.
- Następnym razem nawet oko pani sobie zdąży zrobić - żartują sobie ratownicy, czyli chyba za dobrze to ja jednak nie wyglądam.
A potem - do karetki (czuję się jak piórko, kiedy mnie do niej wnoszą), do szpitala, na salę poporodową. Po drodze winda, w windzie lustro.
No nie, naprawdę nie wyglądam, jakbym przed chwilą rodziła. Może trochę blado, ale bez przesady. Gorzej wyglądam po nieprzespanej nocy.
A potem porodowy fotel, szpitalny staff miły na trzy i pół gwiazdki, kilka rozmów, trochę szycia. Taaak. Jeśli jest coś, czego szczerze nienawidzę, to właśnie jest szycie po porodzie. Kiedy znieczulenie działa pięć minut, a zabieg trwa ze dwadzieścia.
- Zauważyłam, że wszystkie kobiety mówią, że szycie jest o wiele gorsze niż sam poród - dziwi się młoda stażystka.
- Bo jest - mamroczę przez zaciśnięte zęby.
Pani doktor nawet tego nie komentuje.

A potem zostajemy z ojcem dzieciom sami. Piotruś, zważony i zmierzony, grzeje się gdzieś daleko, pod lampą na oddziale noworodkowym, mimo moich usilnych próśb, żebym mogła go nakarmić od razu. Ojciec dzieciom idzie go odwiedzić. Śpi sobie spokojnie.

Na ścianie wisi plansza zatytułowana "wygodne i skuteczne pozycje porodowe". Ile razy na nią spoglądam, zaczynam się śmiać. Na głos. Rechoczę i nie mogę przestać. I myślę sobie, że tej dziewczynie, która tuż obok, za cienką plastikową zasłonką, rodzi właśnie swoje drugie dziecko w asyście przynajmniej czterech kobiet i męża, może trochę przeszkadzam. A może nie. Ona sobie krzyczy, jęczy i marudzi, te położne czy lekarki miłym głosem wyjaśniają, co się dzieje i co ma robić, a ja tutaj płaczę ze śmiechu.
I wysyłam smsy. Że urodziłam w domu. Sama.
Odpowiedź niemal na każdy z nich brzmi:  "ŻARTUJESZ?"

Czytam też sms od Wuja, który dzwonił tuż przed.
"Nie odbierałaś, więc babcia zarządziła dziesiątkę różańca, żeby było szybko, dzisiaj albo jutro".
Och, babciu.

Epilog.

- Jak się czujesz?
- Czuję się dumna. Bo dałam radę. Bo umiałam urodzić sama - w końcu to trzeci raz. Bo nie spanikowałam. I lubię to uczucie - że dało się radę w sytuacji ekstremalnej. Bo z niego bierze się pewność, że później też sobie poradzę. I spokój. A poza tym czuję się wdzięczna. Bo to, że dałam radę, jest moją zasługą w kilku procentach. Resztę załatwił Pan Bóg. Jestem o tym przekonana. Teoretycznie wszystko mogło pójść źle, Piotrek mógł się zaplątać w pępowinę albo zaklinować barkami (a barki to on ma, au). Ale nie poszło. Wszystko poszło najlepiej, jak mogło pójść. Modliła się za nas nasza wspólnota. Modlili się znajomi i rodzina. Prosili o dobre rozwiązanie. Więc jakie inne mogłoby być?

***

Znacie mnie i wiecie, że zazwyczaj na moim blogu takich wpisów nie ma. I pewnie tego też by nie było. Ale tak sobie myślę, że może komuś, kiedyś ten wpis się przyda. Że może dzięki niemu jakaś trzecioródka nie spanikuje, kiedy nagle się okaże, że rodzi sama w domu. Że da radę. Bo w gruncie rzeczy rodzenie nie jest jakąś bardzo skomplikowaną czynnością - jeśli tylko nie pojawią się nieprzewidziane problemy i jeśli człowiek się skupi na tym, co najważniejsze. I, o dziwo, tym najważniejszym wcale nie jest oddychanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz





Poczytaj jeszcze!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...